Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/080

Ta strona została przepisana.

Zresztą niepotrzebnie obawialiśmy się o naszego słonia.
Maharadży nie było w mieście. Odwiedził nas tylko jego „kamdar” czyli przyboczny sekretarz, który pragnął poznać wnętrze naszego ekwipażu. Zezwoliliśmy na to chętnie, za co wywdzięczając się poprowadził nas do prześlicznych ogrodów i parku pałacowego. Mogliśmy tu przypatrzyć się najrzadszym okazom podzwrotnikowej roślinności; strumienie i stawy przerzynały prześliczne murawy; w parku fantastycznie porozrzucane były prześliczne kioski, w zwierzyńcu biegały oswojone sarny, jelenie, daniele, słonie, zaś tygrysy, pantery, lwy, niedźwiedzie mieściły się w odpowiednio urządzonej menażeryi.
— Tygrysy trzymane w klatkach niby jakie ptaki! krzyknął Fox, a to śmiech i litość bierze... nieprawdaż panie kapitanie?
— Prawda, mój Foksie, gdyby je zapytano co wolą; poczciwe te dzikie zwierzęta wolałyby pewnie bujać swobodnie po junglach... choćby z narażeniem się na strzały karabinów z explozyjnemi kulami.
— Pojmuję ja to doskonale panie kapitanie, odrzekł wzdychając Foks.
Nazajutrz 10 maja, opuściliśmy Burdwan, w dalszą puszczając się drogę.
Dotąd nie jeździliśmy prędzej jak piętnaście mil na dwanaście godzin. Dnia 15 maja zatrzymaliśmy się pod Ramhuz, prawie o 50 mil od Burdwan, a 18-go o sto kilometrów dalej, pod małem miastem Chiltra. Do tego czasu żaden ważniejszy wypadek nie zdarzył się w naszej podróży. Dni były gorące, ale na naszej werandzie upał nie dokuczał.
Wieczorem maszynista Storr i palacz Kalut czyścili kocioł i rewidowali maszynę pod czujnem okiem Banks'a