Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/091

Ta strona została przepisana.

Rzucali się na ziemię, podnosili i znów padali wyciągnięci jak dłudzy, stanowiąc z siebie jakby łańcuch pomiarowy i tym sposobem całe setki mil przebyli.
Tam znowu wierni, upojeni hangiem — płynem z opium pomięszanym z odwarem korzeni, byli zawieszeni na żelaznych hakach za ramiona do drzew i zostawali w tem położeniu dopokąd ciało nie oderwało się własnym ciężarem i nie wpadło w fale Phalgu. Tam inni znowu na cześć Siwy, poprzebijali sobie nogi, języki, i ciało na wskróś, a ciekącą krew z tych ran zlizywały węże. Widowiska takie tylko odrazą napawały widzów. Ileż to jeszcze rodzai męczarni dobrowolnych, okropniejszych jedna od drugiej, można tu było widzieć.
— Chodźmy! rzekłem zdjęty wstrętem.
— Czekajmy, odpowiedział Banks otóż i godzina modlitwy.
W tejże chwili bramin ukazał się wśród tłumu i wzniósł rękę prawą w kierunku słońca kryjącego się dotąd po za skałą Gaya.

Pierwszy ukazujący się promień słońca stał się hasłem dla pielgrzymów; tłumy zupełnie prawie nagie rzuciły się w tonie świętych wód. Z początku zanurzali się tylko, w krótce jednak swięte[1] te zanurzenia zmieniły się w pląsy zwykłe kąpielne w których trudno byłoby dopatrzeć się cechy jakiej religijnej. Nie wiem czy wtajemniczeni powtarząjąc ustępy dyktowane im przez braminów za umówioną cenę, myśleli o oczyszczeniu duszy czy ciała; widziałem tylko, że nabierali wodę w rękę wylewając następnie na cztery główne strony, poczem pryskali nią siebie w twarz, a nakoniec każdy wyrywał sobie choćby jeden włos za każdy grzech popełniony. Ilu też, pomyślałem sobie jest tu takich, którzyby powinni wyjść z wody z głową łysą jak kolano.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – święte.