Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/092

Ta strona została przepisana.

Czas było wracać do naszego obozowiska, gdzie wszyscy zasiedliśmy do przygotowanego śniadania; reszta dnia nadzwyczaj skwarnego przeszła spokojnie. Nad wieczorem kapitan wyszedł na polowanie i przyniósł kilka sztuk dobrej zwierzyny, a Stor, Kalut i Gum przysposobili zapas wody i paliwa, Równo ze świtem mieliśmy w dalszą ruszyć drogę.
O dziewiątej już każdy z nas był w swoim pokoju; zapadała noc spokojna ale ciemna. Gęste chmury zasłaniały gwiazdy, powietrze stawało się ciężkie; nawet po zachodzie słońca upał się nie zmniejszył.
Tak było duszno, że zasnąć nie mogłem. O północy jeszcze oka nie zamknąłem, a tak szczerze pragnąłem przespać się choć parę godzin przed jutrzejszą podróżą — ale sen nie przychodził, a rozkazać mu nie można. Mogła być pierwsza po północy, gdy zdawało mi się że słyszę jakiś szmer coraz wyraźniej dochodzący do wybrzeży Phalgu. Najpierw pomyślałem że zapewnie pod wpływem powietrza nasyconego elektrycznością, burzliwy wiatr zaczyna zrywać się od wschodu; będzie on zapewne gorący, ale przynajmniej poruszy warstwy powietrza, przez co stanie się ono łatwiejszem do oddychania.
Mylne to było przypuszczenie, gdyż gałęzie drzew otaczających nasze obozowisko ani zadrgały.
Wychyliłem głowę przez otwarte okno i zacząłem nadsłuchiwać; słyszałem ciągle jakiś szmer oddalony, ale nic dojrzeć nie mogłem. Zwierciadło wód Phalgu było gładkie zupełnie, nic nie poruszało spokojnej ciemnej jego powierzchni. Tak więc szmer ów nie pochodził ani z rzeki ani z powietrza.
Nie dostrzegłszy nie podejrzanego, położyłem się napowrót i znużony zacząłem nareszcie usypiać. Chwilami