Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/093

Ta strona została przepisana.

dochodził mnie jeszcze odgłos tego niewytłómaczonego szmeru, ale nareszcie zasnąłem na dobre.
We dwie godziny później, gdy już pierwsze blaski jutrzenki zaczęły świtać w ciemności, zostałem nagle przebudzony. Przywoływano inżyniera.
— Panie Banks!
— Co chcecie odemnie?
Poznałem głos maszynisty, który wszedł na korytarz. Zerwałem się prędko i przyodziawszy spiesznie wybiegłem z pokoju. Banks i Stor stali już na przedniej werandzie. Pułkownik Munro uprzedził mnie, a Hod nadszedł niebawem.
— Co się takiego stało? pytał inżynier.
— Patrz pan, odrzekł Stor.
Dzień się robił, można więc było widzieć wybrzeża Phalgu i część drogi daleko przed nami się roztaczającej. Jakież było zdziwienie nasze, gdyśmy dostrzegli setki Indusów gromadkami zalegających wybrzeża i drogę.
— To wczorajsi pielgrzymi, rzekł kapitan Hod.
— Ale cóż oni tu robią? zapytałem.
— Zapewne oczekują wschodu słońce, aby znów użyć kąpieli w świętej wodzie, odpowie kapitan.
— O nie! odrzekł Banks, kąpiel mogliby odbyć w Gaya, jeżeli tu przyszli to...
— To zapewne Stalowy nasz Olbrzym zwykłe swoje wywarł wrażenie! wykrzyknął kapitan Hod. Dowiedzieli się widać że olbrzymi słoń, kolos jakiego nigdy w życiu nie widzieli, znajduje się tak blizko i przyszli go zobaczyć i podziwiać.
— Gdybyż o to chodziło! odparł Banks trzęsąc głową.
— Czegoż się obawiasz Banks'ie zapytał pułkownik.