Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/094

Ta strona została przepisana.

— Lękam się, aby ci fanatycy nie chcieli zagrodzić nam drogi i nie dozwolić przejechać.
— W takim razie trzeba nam być ostrożnymi, od tych dzikich fanatyków wszystkiego spodziewać się można.
— Masz zupełną słuszność pułkowniku, odpowiedział, poczem zwracając się do palacza dodał:
— Kalut, czy ognisko gotowe?
— Tak, panie.
— Więc rozpal pod kotłem.
— Pal, pal, Kalucie, zawołał kapitan, niech słoń nasz puści na nich swój dym i parę.
Było już w pół po czwartej, za pół godziny najdalej maszyna mogła być gotową do biegu. Rozpalono ognie, drzewo buchnęło płomieniem, czarny dym buchał z olbrzymiej trąby słonia, którą w części osłaniały gałęzie drzew.
W tejże chwili zbliżyło się kilka gromadek Indusów i ruch powstał w całym tłumie! Zaczęli coraz więcej zbliżać się do naszego pociągu. Pielgrzymi stojący w pierwszych rzędach podnosili ręce w górę, wyciągając je w kierunku naszego słonia, pochylali się, przyklękali, twarzami padając na ziemię. Były to objawy najwyższej admiracyi. My stojąc na werandzie oczekiwaliśmy zaniepokojeni do czego doprowadzi ten fanatyzm. Mac-Neil przyłączył się do nas i milcząc przyglądał się Indusom.
O czwartej kocioł wrzał już i syczał i głośne to syczenie Indusi brali widocznie za gniewny ryk nadprzyrodzonego słonia. Manometr wskazywał teraz ciśnienie pięciu atmosfer, a Stor wypuszczał parę klapami i mogło się zdawać, że wychodzi ona przez skórę olbrzymiego gruboskórca.
— Możemy ruszyć, rzekł maszynista.