Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/110

Ta strona została przepisana.

I tu jak wszędzie, brahmini pobierają pewne datki, dzięki którym ich profesya największe w Indyach przynosi korzyści.
Znużeni upałem słonecznym, nad wieczorem pomyśleliśmy o powrocie do Steam-House. Jedliśmy śniadanie i objad w Sécrol, w jednym z najlepszych hoteli miasta angielskiego, a jednak żałowaliśmy kuchni pana Parazard.
Kiedy powróciliśmy do gondoli oczekującej na nas u stóp Gatu aby powrócić na prawy brzeg Gangesu, znów Bengalczyk stał na wybrzeżu. Wskoczył do łódki, w której Indus jakiś oczekiwał na niego i odpłynął. Czyżby zamierzał płynąć za nami aż do naszego obozowiska? Tak się zdawało.
— Banksie, rzekłem cicho, czy zwróciłeś uwagę na tego Bengalczyka? Szpieguje on nas ciągle, nie odstępuje ani na krok.
— Widzę ja to dobrze, i to nie uszło mojej uwagi, że śledzi nas od chwili gdy usłyszał wymówione przez ciebie nazwisko pułkownika.
— Czyżby nie należało...
— O nie! przerwał Banks; lepiej niech nie wie że go podejrzywamy[1]... ale oto oddalił się i znikł.
Rzeczywiście łódka Bengalczyka znikła w natłoku różnokształtnych łodzi przesuwających się po ciemnych wodach Gangesu.
Banks zwrócił się do kierującego naszą gondolą i zapytał obojętnym głosem:
— Czy znasz tego Bengalczyka?

— Nie, widzę go dziś pierwszy raz w życiu, odpowiedział.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podejrzewamy.