Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/142

Ta strona została przepisana.

— Ponieważ zjawisko znikło już unosząc za sobą poetycką werwę kapitana Hod, czy chcecie przyjaciele moi, wiedzieć co ono zapowiada? rzekł Banks.
— Prosimy, kochany inżynierze, zawołał kapitan Hod.
— Oto bardzo bliską zmianę temperatury. Są to pierwsze dni czerwca, w których zawsze w tych stronach następują zmiany klimatyczne, a z niemi peryjodyczne deszcze.
— Kochany inżynierze, w naszym domu jesteśmy dobrze schronieni, czyż nie prawda? a zatem nie boję się choćby i potopowego deszczu wolałbym go nawet, niż te upały...
— W takim razie będziesz zadowolony, deszczu tylko co niewidać, już pierwsze chmury zaczynają się zbierać w południowo zachodniej stronie.
— Banks nie mylił się, nad wieczorem mgły gromadziły się w stronie zachodniej horyzontu, co wskazywało że musson powstanie w nocy. To Ocean Indyjski przesełał[1] tak przez cały półwysep gęste mgły swoje nasycone elektrycznością, niby owe puszki bożka wiatrów Eola, w których trzymał zamknięte wichry i burze.

— Tegoż dnia pojawiały się inne jeszcze zjawiska, dobrze zrozumiałe dla każdego Anglo - Indyanina. Tumany nader zbitego kurzu kłębiły się na drodze podczas biegu pociągu; wprawdzie sam obrót kół wagonów i motora mógł spowodować podobne unoszenie się, ale niebyłby tak gęsty i tak zbity. Zdawało się że jest to coś jakby tumany owego delikatnego puszku unoszącego się około wprawionej w ruch maszyny elektrycznej; zatem grunt mógłby być przyrównany do ogromnego zbiornika, w którym od jakiegoś czasu nagromadziła się elektryczność. Prócz tego, kurz ten przybierał żółtawe odbłyski, a w

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przesyłał.