każdym najdrobniejszym pyłku jaśniał maleńki światlany punkcik. Zdawało się chwilami, że cały nasz pociąg przesuwa się wśród płomieni — które przecież nie parzyły, i ani kolorem ani żywością nie przypominały ogników S. Elma. Około siódmej wieczorem Steam - House nasz zatrzymał się na kraju wspaniałego lasu bananowego, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność ku północy. Środkiem ciągnęła się wielka szeroka droga, obiecująca nam nazajutrz łatwą i miłą drogę pod pięknem zielonem sklepieniem.
Banany, te olbrzymy flory indyjskiej, są to prawdziwi praojce rodziny roślinnej, naddziadowie otoczeni dziećmi i wnukami, które wypuszczając od głównego korzenia wzrastają prosto w około głównego pnia, choć oddzielone zupełnie, i nikną w górze wśród rozrosłych gałęzi rodzica. Zdaje się jakby wylęgłe pod tem gęstem liściem, niby pisklęta pod opiekuńczem skrzydłem matki. Z tego względu te kilkakroć wiekowe lasy nader ciekawy przedstawiają widok. Stare drzewa wyglądają jakby odosobnione filary, podtrzymujące olbrzymie sklepienie, którego delikatne żyłki i gałązki wspierają się znowu na młodych bananach, które znowu z kolei zamienią się z czasem w filary.
Tego wieczora przygotowaliśmy się do dłuższego wypoczynku, gdyż jeżeliby dzień następny był tak gorący jak dzisiejszy, Banks zamierzał obozować w lesie i dopiero z nadejściem nocy w dalszą puścić się podróż.
Pułkownik Munro zgadzał się chętnie na spędzenie kilkunastu godzin w tym pięknym lesie tak ocienionym, gdzie panowała taka cisza i spokój. Wszyscy radzi byli temu wypoczynkowi, jedni bo rzeczywiście byli zmęczeni, drudzy, bo pragnęli spotkać już raz jakiego zwierza godnego strzału. Łatwo odgadnąć, którzy to byli ci ostatni.
„Fox, Gumi, wołał kapitan Hod, dopiero siódma
Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/143
Ta strona została przepisana.