Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— Ach! krzyknął sierżant.
— Otóż i oni! zawołałem uradowany.
Z prawej strony drogi ukazali się: kapitan Hod i Fox, nieśli oni Gumiego jakby jakieś nieruchome ciało i zatrzymali się przed tylnem wejściem do pociągu.
— Nie żyje! zawołał Banks.
— Żyje, tylko piorun uderzył i zdruzgotał jego karabin, odrzekł kapitan, i ma sparaliżowaną lewą nogę.
— Dzięki Bogu, rzekł pułkownik Munro.
— Banksie, dziękuję ci, gdyby nie twoje gwizdanie, bylibyśmy nie znaleźli nigdy obozowiska naszego.
— W drogę! wołał Banks, w drogę.
Hod i Fox wskoczyli spiesznie do pociągu, a Gumiego, który wcale nie stracił przytomności, złożyliśmy w jego izdebce.
— Jakie jest ciśnienie? zapytał Banks mechanika.
— Prawie pięciu atmosfer, odpowiedział.
— W drogę! powtórzył Banks.
Było pół do jedenastej; Banks i Storr poszli do wieżyczki. Otworzono regulator, para rzuciła się do walców i pociąg zaczął posuwać się pomału przy potrójnem oświetleniu pochodzącem od pożaru lasu, naszych latarń elektrycznych i błyskawic.
W krótkich słowach opowiedział nam kapitan dzieje ich wycieczki. Nienapotkali żadnej zwierzyny, wraz ze zbliżającą się burzą ciemność nadzwyczaj nagle ich zaskoczyła, a gdy pierwszy grzmot usłyszeli, znajdowali się wtedy przeszło o trzy mile od obozowiska. Chcieli wracać, lecz zbłądzili pośród grup bananów, które wszystkie tak do siebie podobne, a nie było nigdzie ścieżki żadnej, któraby wskazywała im drogę.
W krótce gwałtowna rozszalała się burza; byli tak daleko, że światło elektryczne nie dochodziło do nich, nie