tak była popsutą, że maszyna z trudnością tylko wielką posuwać się mogła.
O pół do dwunastej rozległ się znowu straszny huk grzmotów, piorun uderzył! wszyscyśmy wykrzyknęli, zdawało nam się że Banks i Storr, kierujący biegiem pociągu z kopuły, zostali porażeni. Dzięki niebu omyliliśmy się, piorun uderzył w ucho naszego słonia, szczęściem że maszyna wcale nie była uszkodzoną. Stalowy olbrzym nasz jakby chciał odpowiedzieć na pocisk ten, zaryczał głośniej i zaczął biedz spieszniej.
— Vivat! vivat! zawołał kapitan Hod; żywy słoń byłby padł bez życia, a ty stalowy olbrzymie drwisz sobie z burzy i piorunu i nawet zatrzymać się nie raczysz. Vivat, vivat!
Bojąc się napotkać na silne jakie na drodze zapory Banks pospieszał o tyle tylko, aby nas ogień nie dosięgnął. Z werandy, na której siedzieliśmy, można było widzieć wielkie przesuwające się cienie wśród blasku ognia i błyskawic. Były to dzikie zwierzęta.
Przezorny kapitan pochwycił za broń, w przewidywaniu, że może zwierz jakiś rzuci się na pociąg szukając w nim schronienia.
Jakoż rzeczywiście próbował tego ogromny tygrys, ale chcąc skoczyć, wpadł między dwa wielkie odrośle bananów w chwili gdy właśnie główne drzewo padając tak je silnie ścisnęło, iż tygrys się udusił.
— Biedny tygrys, zawołał Fox.
— O tak, bardzo biedny, on powinien był zginąć szlachetnie od kuli, rzekł kapitan Hod.
O pierwszej rano i tak już wielkie niebezpieczeństwo stało się jeszcze groźniejszem.
Pod działaniem wichru pożar rozszerzył się po obu stronach drogi, musieliśmy przesuwać się między dwoma
Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/157
Ta strona została przepisana.