Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/161

Ta strona została przepisana.

Posuwaliśmy się coraz dalej choć deszcze popsuły drogi i błota nie dozwalały pospiechu[1], w każdym razie spodziewaliśmy się zdążyć przed końcem czerwca w góry owe, które miały nam służyć za wypoczynek przez kilka miesięcy letnich.
Tegoż właśnie dnia gdy ruszyliśmy, kapitan Hod żałował bardzo chybionego strzału, a było to tak:
Wzdłuż drogi ciągnęły się gęste jungle bambusowe, jakie często napotykają się około tych wiosek, które wydają się jakby osadzone w koszu kwiatów. Nie były to jeszcze owe prawdziwe jungle, jak Indusi nazywają nagie, jałowe równiny, poprzeżynane szaremi krzakami; przeciwnie przebywaliśmy kraj urodzajny i uprawiane pola, na których tu i owdzie rozrzucone były łany ryżu. Olbrzym stalowy przesuwał się spokojnie kierowany biegłą ręką maszynisty Storra rzucając swoją parę jakby piękne kity białych piór, które wiatr rozwiewał po gałęziach przydrożnych bambusów.
W tem nagle zwierz jakiś wskoczył z zadziwiającą szybkością na kark naszego słonia.
— Czita! czita! wołał mechanik.
— Na ten krzyk kapitan Hod wyskoczył na balkon i pochwycił strzelbę która zawsze stała w pogotowiu.
— To czita wołał także.
— Strzelajże, kapitanie zawołałem.
— Mam jeszcze czas! odrzekł trzymając zwierza na celu.
Czita jestto rodzaj lamparta, właściwego tylko Indyom; jest mniejsza od tygrysa ale niemal równie groźna z powodu swej nadzwyczajnej zwinności i siły.
Pułkownik Munro, Banks, i ja staliśmy na werandzie oczekując strzału kapitana.

Widocznie, lampart ten oszukał się patrząc na na-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pośpiechu.