Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/166

Ta strona została przepisana.

może, odpowiedziałem. Dajmy sobie słowo, kapitanie, że nie wrócimy z próżnemi rękami. Czy zgoda?
— Czy zgoda! zawołał. Śmierć temu, kto się cofnie!..
— Wybornie! odrzekłem.
— Słuchaj, kochany Maucler, zabiję choćby wiewiórkę, albo mysz leśną. ale to pewna że nie wrócę z niczem.
Kapitan Hod, Gumi i ja nie przestawaliśmy tedy uganiać się za jakimbądź łupem z wytrwałością godną lepszej sprawy — daremnie, nie mogliśmy podejść najpospolitszego nawet ptaka, zdawało się że zmówiły się, aby uciekały przed nami. O wpół do siódmej jeszcze żaden z nas ani razu nie wystrzelił; na jednoby nam wyszło gdybyśmy zamiast broni, mieli w ręku laski.
Spojrzałem na kapitana, szedł zacisnąwszy zęby; grube zmarszczki na czole pomiędzy brwiami zwiastowały tłumioną złość i niezadowolnienie. Mruczał pod nosem różne złorzeczenia i groźby przeciw wszelkim skrzydlatym i czworonożnym stworzeniom, za to że ani jeden ich egzemplarz pokazać się nie chciał. Wyraźnie dubeltówka paliła mu palce; to ją zarzucał na ramię, to brał w ręce, jakby koniecznie chciał strzelić do czegobądź, byle się pozbyć fatalnego naboju.
Gumi rzekł do mnie, patrząc na kapitana.
Jeśli tak dalej będzie, kapitan chyba pęknie ze złości.
Żal mi go, odrzekłem, zapłaciłbym chętnie ze trzydzieści szyllingów za najpospolitszego gołębia, gdyby jakaś litościwa ręka puściła go zkąd kapitanowi. Uspokoiłby się przynajmniej.
Ale znajdowaliśmy się teraz na zupełnie pustej przestrzeni wśród niezmierzonych łanów ryżowych, nigdzie