Wkrótce był już tylko o dziesięć kroków od kapitana, który stał silnie, nieruchomy jak posąg. Zdawało się że całe życie jego ześrodkowało się w oczach. Straszna gotująca się walka, z której żaden z nas może nie miał wyjść żywym, nie przyspieszała nawet bicia jego serca.
Zdawało mi się teraz że tygrys rzuci się nareszcie. Postąpił jeszcze pięć kroków; potrzebowałem całego wysiłku woli aby nie zawołać na kapitana!...
A strzelajże!...
Zapanowałem jednak nad sobą. Kapitan powiedział, że jedynym środkiem ocalenia jest strzelić tak celnie, aby tygrysowi wypalić oczy, ażeby tego dokonać, trzeba było strzelać tuż przy nim.
Tygrys postąpił jeszcze trzy kroki i zabierał się do skoku. W tejże chwili rozległ się głośny wystrzał, a tuż za nim głośny huk. Huk ten nastąpił w ciele zwierza, który po trzech czy czterech wstrząśnieniach i boleśnym ryku, padł nieżywy na ziemię.
— Istny cud! krzyknął kapitan; więc broń moja nabita była kulą i to eksplozyjną?...A! tym razem dzięki ci, Fox'ie, dobrze się spisałeś.
— Czy to być może? zawołałem.
— Patrzaj, odrzekł, wykręcając nabój z lewej lufy.
Był to nabój z kulą — zrozumieliśmy teraz.
Kapitan miał karabin podwójny i dubeltówkę jednego kalibru; otóż Fox omylił się, karabin nabił śrótem, a dubeltówkę nabojem z kulą wybuchającą. Pomyłka ta wczoraj uratowała czitę, ale za to dziś nam ocaliła życie.
W pół godziny potem byliśmy w Steam-House. Hod kazał przywołać Fox'a i przy nim opowiedział naszą przygodę.
— Panie kapitanie, rzekł tenże, powinienem więc
Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/170
Ta strona została przepisana.