Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/173

Ta strona została przepisana.

profilu łańcucha tych gór, rysującego się o jakie 8000 metrów po nad powierzchnią morza, ale za zbliżeniem się do granicy tybetańskiej, kraj coraz dzikszą przybierał postać, żungle zajmowały coraz większe przestrzenie, ze szkodą pól przeznaczonych pod uprawę.
W tej części Indyi i flora zupełnie była odmienna. Palmy ustąpiły miejsca wspaniałym bananom, krzewistym mangowcom, dostarczającym tej krainie najlepszych owoców, kępom bambusów, których gałęzie wznosiły się o sto stóp po nad ziemią. Pojawiały się tu także piękne mangowce z szerokiemi kwiatami, przenikającą wonią nasycające powietrze, przepyszne klony, kilka rodzai dębów, kasztany z owocami najeżonemi kolcami jak morskie zwierzokrzewy, drzewa kauczukowe, z których sok wypływał jakby przez otwarte żyły, a obok nich skromniejsze wzrostem, ale jaśniejące świetniejszemi barwami, geranie, rododendrony, laury, całemi zagonami rosnące po nad drogą.
Tu i owdzie wioska jakaś z lepiankami ze słomy lub trzciny, dwie lub trzy zagrody ginące wśród drzew, ukazywały się jeszcze niekiedy, ale coraz większą ilością mil oddzielone od siebie. Ludność zmniejszała się w miarę zbliżania się do wyżyn. Po nad rozległemi temi krajobrazami roztaczało się szare i mgliste niebo; ulewne deszcze padały coraz częściej; od 13 do 14 czerwca nie było ani jednego dnia pogodnego; w takich razach nie opuszczaliśmy salonu Steam-House; szukając rozrywki w czytaniu, rozmowie, lub wreszcie w paleniu cygar i w grze w wista.
Dnia 17 czerwca zatrzymaliśmy się w pobliżu bungalowa przeznaczonego wyłącznie na wypoczynek dla podróżnych. Wypogodziło się nieco, a olbrzym stalowy, który tak niezmordowanie pracował przez cztery dni, do-