Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/009

Ta strona została przepisana.

promieniami słońca — tam Mac Neil rezydował i jego towarzysze, z komina wije się niebieski dymek, bo pan Parazard pracuje w swoim laboratoryum kuchennem. W głębi między temi dwoma mieszkaniami stoi jakiś olbrzymi zwierz przedpotopowy — a to nasz słoń stalowy.
Ustawiono go pod zielenią, z trąbą do góry wzniesioną, myślałby kto że ogryza wysokie gałęzie — lecz on się nie rusza — wypoczywa i strzeże zagrody naszej — pomimo olbrzymich rozmiarów wydaje on się wobec góry która wznosi się o 6 tysięcy metrów ponad naszą równiną, nie wielkim wcale.
— Jak mucha na fasadzie katedry! zawołał kapitan żałośnie.
— Istotnie — po za nim wznosi się bryła granitu z której wykutoby tysiące takich słoni jak nasz, a bryła ta jest tylko stopniem pośród tylu innych które jak schody prowadzą aż do szczytu łańcucha nad którym króluje szczytem swoim kończasty olbrzym Dwalaghiri!
Czasami mgły nasunięte wilgotnymi wiatrami rozłożą się nad naszą równiną, a wtenczas oko dostrzega tylko morze chmur, na których powierzchni promienie słońca dziwnemi odbijają się barwami, wtenczas tak w górze jak w dole znika horyzont i zdaje się że zawieszeni jesteśmy gdzieś w jakichś nadpowietrznych sferach między ziemią i niebem, ale wnet wiatr się zmienia, chłód północny przedziera się szczelinami łańcucha, wymiata wszystkie mgły, morze pary rozchodzi się, a wzniosłe szczyty Himalayi rysują się jak przed tem na oczyszczonym niebie, ramy krajobrazu rozszerzają się, a wzrok rozlega się znowu po horyzoncie na 69 mil przestrzeni.