Mateusz Van Guit.
Nazajutrz, było to 26 czerwca, odgłos dobrze znanych głosów obudził mnie równo ze świtem, wstałem natychmiast.
Kapitan Hod i służący jego Fox rozmawiali bardzo żywo w sali jadalnej, poszedłem do nich. Za chwilę przyszedł i Banks.
— Dzieńdobry, kochany Banksie, zawołał kapitan wszak teraz już nie na chwilowy tylko wypoczynek, ale na kilkotygodniowy pobyt tu się zatrzymamy.
— Tak przyjacielu, odrzekł inżynier, możesz urządzać sobie choćby najdłuższe polowania, świst Olbrzyma Stalowego nie wezwie cię do powrotu.
— Czy słyszysz. Foxie?
— Słyszę, panie kapitanie.
— Niech mnie!... zawołał kapitan, jeżeli opuszczę nasze sanitarium przed ubiciem pięćdziesiątego tygrysa. Ale wiesz co Fox, zdaje mi się jakoś że ten pięćdziesiąty najtrudniejszy będzie do wytropienia.
— Wytropimy go jednak, panie kapitanie.
— Skądże tak wnosisz, kapitanie? zapytałem.
— Sam nie wiem, kochany Maucler, jest to przeczucie myśliwego, nic więcej.