Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/012

Ta strona została przepisana.

łatwe to było zadanie, obowiązujące palacza i maszynistę.
O wpół do pierwszej doszliśmy do krańca wyższej części lasu, rozmawiając wesoło.
— Baczność! zawołał nagle kapitan Hod; wkraczamy w dziedzinę tygrysów, lwów, panter, lampartów i innych równie szanownych zwierząt strefy himalajskiej! Dobrze jest tępić dzikie zwierzęta, ale lepiej jeszcze nie dać się im rozszarpać, dlatego bądźmy przezorni i nie oddalajmy się od siebie.
Taka przestroga z ust równie śmiałego myśliwca zasługiwała na uwagę; to też obejrzeliśmy broń i ładunki, aby nie zostać do napaści nieprzygotowanymi. Dodać trzeba że należało się obawiać nietylko dzikich zwierząt ale i wężów, których najniebezpieczniejsze rodzaje kryją się w lasach indyjskich. Węże zwane „belongas” oraz węże - bicze i wiele innych, są nadzwyczaj jadowite; sześć razy większą jest liczba osób, które co rocznie stają się ofiarą ich ukąszeń, niż liczba osób i zwierząt domowych pożartych przez dzikie zwierzęta. Przezorność tedy nakazuje przechodniom zwiedzającym te strony, patrzeć uważnie gdzie postawić nogę lub oprzeć rękę, nadsłuchiwać najlżejszego szmeru wśród traw i liści.
Milczenie zalegało las, nie słychać było ryku, ale szerokie świeże ślady, odbite na drogach lasu, dowodziły bytności krwiożerczych zwierząt.
Nagle, na skręcie alei, stanęliśmy usłyszawszy okrzyk idącego przodem kapitana. O jakie dwadzieścia kroków, na polance otoczonej wielkiemi pendanusami, stała jakaś budowa szczególniejszego kształtu. Nie był to dom, bo nie było ani komina ani okien; nie barak myśliwski, bo nie miał odpowiednich strzelnic ani otworów; z pozoru wyglądał jakby grób induski. ukryty w głębi lasu.