Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/019

Ta strona została przepisana.

słyszeć głosy nadchodzących Indusów; nadchodziło ich z pół tuzina.
— A! otoż i moja służba! zawołał Mateusz Van Guit; a zwracając się ku nam, dodał po cichu kładąc palec na ustach: Nie mówcie panowie nic o mojej przygodzie; niech służba nie wie że dałem się złapać jak najprostsze zwierzę — mogłoby to osłabić ich karność i powagę moją.
Skinieniem uspokoiliśmy jego obawę.
— Panie, rzekł jeden z Indusów, którego spokojna i inteligentna fizyonomia zwróciła moją uwagę, szukamy cię już od dwóch godzin.
— Byłem w towarzystwie tych panów, którzy obiecali łaskawie udać się ze mną do kraalu, pierwej jednak trzeba zastawić pułapkę.
Indusi spełnili rozkaz, ale pierwej na zaproszenie dostawcy zwierząt, zwiedziłem z kapitanem wnętrze jego łapki. Było trochę ciasne, i Van Guit nie mógł w niem swobodnie machać rękami rozmawiając, jak to było jego zwyczajem. Obejrzawszy szczegółowo całe urządzenie, kapitan powinszował dostawcy zwierząt tak dobrego pomysłu.
— O! wierz mi pan, odrzekł tenże, moja łapka przewyższa nieskończenie wszelkie dotąd używane. W jednych zwierzęta się dusiły, w innych kaleczyły śmiertelnie — ja zaś potrzebuję chwytać je żywe i nienaruszone.
— No! bez zaprzeczenia, rządzimy się całkiem przeciwną zasadą, rzekł śmiejąc się kapitan.
— Kto wie, czy moja nie jest lepszą, odrzekł dostawca. Gdyby tak zapytać zwierząt...
— A! nie mam zwyczaju zasięgać ich zdania! odpowiedział kapitan.
— Ale raz schwytawszy, jakże wyprowadzasz pan swoich jeńców? zapytałem.