Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/088

Ta strona została przepisana.

cno że brakowało tu dzikich zwierząt, których tak wiele napotykali w Tarryani; ale nie można było obiecywać sobie polowań na lwy, tygrysy i pantery, skoro nie było tu przeżuwaków, któremi się żywią.
W braku jednak mięsożernych, mieliśmy sposobność napotkać dzikie słonie indyjskie, których prawie nie widywaliśmy dotąd.
Około południa, 30. września, dojrzano przed pociągiem naszym parę tych wspaniałych zwierząt. Za zbliżeniem naszem odskoczyły na bok, aby przepuścić nieznany im ekwipaż, którego pewnie bały się trochę.
Kapitan Hod przypatrywał im się ciekawie, ale nie myślał strzelać aby bezpotrzebnie nie pozbawiać życia tych okazałych zwierząt, które w pobliżu tych pustych wąwozów miały strumienia, potoki i pastwiska, wystarczające na wszelkie ich potrzeby.
Wiadomo, że Indye są uprzywilejowanym krajem słoni. Wszystkie te gruboskórce należą do rodzaju podr zędniejszego nieco niż słonie afrykańskie. Oto w jaki sposób je chwytają.
Urządzają tak zwany „kiddah,“ to jest pewną przestrzeń otoczoną palisadami. Jeźli chodzi o pojmanie całej trzody, wtedy myśliwi, w liczbie trzystu czy czterystu, pod przewództwem specyalnego „dżamadara“ czyli strażnika krajowca, otaczają ich i napędzają powoli ku kiddah, zamykają, rozdzielają za pomocą wyuczonych oswojonych słoni i następnie pojmają wiążąc tylne nogi. Ale sposób ten, wymagający nagromadzenia znacznej liczby myśliwych i wiele czasu, bywa najczęściej bezowocnym jeźli chodzi o pochwycenie wielkich samców: ci sprytniejsi i przezorniejsi, umieją uniknąć więzienia, nie dając napędzić się do kiddahu. Indyanie radzą sobie w ten sposób, iż wyprawiają oswojonych słoni, które uganiają