Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/091

Ta strona została przepisana.

Hod, Mac-Neil, Kalagani i ja z werandy drugiego wagonu obserwowaliśmy ciągle tę coraz powiększającą się gromadę słoni.
— Liczba ich zwiększa się ciągle, rzekł Banks, i pewnie niedługo ściągną tu wszystkie słonie rozproszone po okolicy.
— Ale jakże mogłyby się porozumieć z pewnej oddali, rzekłem, skoro ani widzieć ani słyszeć się nie mogą?
— Odczuwają się węchem; zmysł powonienia tak jest doskonały u nich, iż słonie domowe rozpoznają obecność dzikich z odległości trzech do czterech mil, odrzekł Banks.
— Ależ to istna wędrówka słoni, rzekł pułkownik Munro. Patrzcie, jak potworzyły się za pociągiem gromady składające się z dziesięciu do dwunastu, a wszystkie do jednego zdają się zmierzać celu. Wiesz co, Banks, trzebaby przyspieszyć biegu.
— Stalowy Olbrzym robi co może, ale na tej drodze niepodobna jechać prędzej.
— Ale po co się mamy spieszyć! zawołał kapitan Hod, którego podobne wydarzenia wprawiały zawsze w dobry humor. Niech nas eskortują te milutkie zwierzątka! To świta godna naszego Stalowego Olbrzyma. Było pusto i głucho jak na puszczy, teraz widać życie, i podróżujemy jak radżahowie.
— A! musimy zgodzić się na ich eskortę, skoro nie w naszej mocy temu przeszkodzić, odrzekł Banks.
— Ale czegoż możemy się obawiać? zapytał kapitan Hod, wszak wiadomo że gromada słoni mniej jest niebezpieczną niż jeden... To takie dobre, potulne zwierzęta, istne baranki!
— Oho! Kapitan zaczyna się unosić! rzekł sir Munro. Zgadzam się na to iż jeźli te baranki zechcą za-