Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/100

Ta strona została przepisana.

ciemnej nocy, a zresztą na cóżby się to zdało? cała gromada słoni niezawodnie podążyłaby za nami, a trudności byłyby daleko większe niż we dnie. Postanowiono więc że dopiero nad ranem w dalszą wyruszymy drogę, posuwając się jak się da najspieszniej, i starając się zarazem nie przestraszać naszej przerażającej eskorty.
— Czy jest w tych stronach jakaś miejscowość gdzieby słonie nie mogły pogonić za nami? zapytał Banks Kalagan’iego.
— Jest jedna i jedyna: jezioro Puturia.
— Jak daleko ztąd?
— Około dziewięciu mil.
— Ależ słonie umieją pływać lepiej od innych czworonogów, odrzekł Banks. Widziano nieraz że po pół dnia utrzymywały się na wodzie. Mogłyby więc łatwo rzucić się za nami na jezioro Puturia, a wtedy Steam-House daleko więcej byłby zagrożony.
— Nie widzę innego środka uniknienia ich napaści, odrzekł Kalagani.
— A więc sprobujemy! odpowiedział inżynier.
Rzeczywiście nie było innej rady. Może słonie nie będą śmiały rzucić się wpław w jezioro, a może znów, w przeciwnym razie, uda nam się je wyprzedzić.
Niecierpliwie oczekiwaliśmy dnia — nadszedł nareszcie. Przez resztę nocy nie było żadnych nieprzyjaznych objawów, ale żaden słoń nie odstąpił, zawsze kołem otaczały Steam-House. W tem powstał wśród gromady jakiś ruch ogólny; zdawało się jakby wszystkie słonie posłuszne były jakiemuś hasłu. Wstrząsnęły trąbami, potarły kłami o ziemię, i tak podsunęły się pod Steam-House że możnaby przez okna dosięgnąć je pikami. Ale Banks zalecił surowo aby żadną zaczepką nie dać im powodu do napaści.