Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/102

Ta strona została przepisana.

porządku, nie cisnąc się zbytecznie, regulując swój bieg do biegu pociągu.
— No, niechże już eskortują nas tak aż do jeziora, rzekł pułkownik.
— Ale co będzie jak droga zwęży się znacznie? odpowiedział Kalagani.
Jakoż w tem leżało niebezpieczeństwo.
Bez wypadku przebyliśmy kilkanaście kilometrów z dzielących nas od jeziora Puturia. Dwa czy trzy razy kilku słoni próbowało zagrodzić nam drogę, ale gdy nadbiegł Stalowy Olbrzym i plunął im w oczy gorącą parą, odsunęły się na bok.
Postanowiono że jeźli słonie nie zaczną objawiać nieprzyjaznych zamiarów, ominiemy jezioro nie przepływając go i opuścimy nazajutrz okolicę Vindyas, i w kilka godzin później dostaniemy się do stacyi Jubbulpore.
Kraj był dziki i pusty, nigdzie śladu wioski albo fermy, nigdzie nie spotkaliśmy ani jednej karawany, ani jednego podróżnego.
Jak to zapowiedział Kalagani, droga zwężała się coraz więcej; położenie nasze pogorszało się z każdą chwilą. Słonie, które szły po bokach, musiały usunąć się, bo albo zgniotłyby nasz pociąg albo powpadały w przydrożne otchłanie, w którychby śmierć znalazły. Instynktem przecisnęły się naprzód i po za pociąg, a tak niemogliśmy ani posuwać się ani cofać.
— Sprawa wikła się coraz więcej, rzekł pułkownik.
— Przyjdzie nam chyba przebić się i zgnieść tę zbitą gromadę.
— A to zgniećmy nienamyślając się! zawołał kapitan. Cóż, u licha! przecież stalowe kły naszego olbrzyma nie ulękną się kościanych kłów tych głupich gruboskórców.