Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/106

Ta strona została przepisana.

Zrozumiały to widać słonie, i chciały gwałtem obalić pociąg. Odpowiedzieliśmy wystrzałami. Kule sypały się jak grad, dosięgając najpierwszych szeregów; już zaledwie tylko pięciu czy sześciu zagradzało nam drogę; wielu padało ciężko rannych i zabitych; pociąg pędził po krwią zbroczonym gruncie.
Nareszcie dotarliśmy się na brzegi jeziora i wkrótce pociąg unosił się na jego spokojnych falach.
— Dzięki ci Boże! zawołaliśmy.
Rozwścieczonych dwóch czy trzech słoni, rzuciło się w jezioro, pragnąc ścigać na jego powierzchni tych których nie zdołali zniweczyć na lądzie. Ale łapy naszego olbrzyma spełniały swoje zadanie, pociąg prędko oddalał się od brzegu, a kilka dobrze wycelowanych strzałów, uwolniło nas od tych strasznych wrogów, właśnie w chwili gdy już miały wedrzeć się na tylną werandę.
— No, cóż teraz powiesz kapitanie, o poczciwości i łagodności indyjskich słoni? zapytał Banks.
— Bah! zawołał, w każdym razie niewarte tygrysów. Gdyby zamiast całej setki tych gruboskórców, napadło było na nas tylko trzydziestu tygrysów, klnę się na czem świat stoi, że ani jeden z nas nie pozostałby przy życiu, aby opowiedzieć całą przygodę!