Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/138

Ta strona została przepisana.

rej najdrobniejsze szczegóły najwierniej odtworzyły się w jego pamięci. Zatopiony w tych wspomnieniach, ani się spostrzegł jak upłynęło pół nocy, i tylko kilka godzin oddzielało go od godziny okropnej śmierci. W tych upłynionych trzech godzinach, pamięć odtworzyła mu trzy lata szczęśliwego pożycia; ale z kolei stanęło mu przed oczyma uwięzienie lady Munro i jej matki w Bibi-Ghar, zamordowanie ich łącznie z setkami nieszczęśliwych ofiar, i owa straszna studnia którą po raz ostatni zwiedził przed paru miesiącami.
I ów niecny Nana-Sahib, będący teraz tak blizko niego, sprawca tylu strasznych rzezi, morderca lady Munro i tylu jego rodaków trzymał go teraz w swej mocy, i nie może pomścić się nad okrutnikiem którego sprawiedliwość dosięgnąć nie zdołała!
Ślepym uniesiony gniewem, pułkownik Munro szarpnął się rozpaczliwie chcąc zerwać krępujące go więzy; powrozy zatrzeszczały, zaciśnięte węzły wpiły mu się w ciało. Krzyknął, nie z bólu, ale z bezsilnej wściekłości. Usłyszawszy ten krzyk, Indus podniósł głowę; odzyskał w części przytomność, i przypomniał sobie że miał stać na straży przy więźniu.
Wstał i chwiejącym krokiem zbliżył się do pułkownika, położył mu rękę na ramieniu jakby dla upewnienia się że nie uciekł, i na wpół przez sen mruknąwszy: „Jutro przed wschodem słońca... Bru!...“ powrócił na swoje miejsce, rzucił się znów na ziemię, i wkrótce zasnął twardo.
Po tym bezowocnym wysiłku, pułkownik ochłonął, myśli jego inny wzięły kierunek — myślał teraz o swoich przyjaciołach i towarzyszach podróży. Zadawał sobie pytanie czy i oni nie wpadli w moc jakiej innej bandy Dakoitów, tak licznych w górach Windhyas, i czy ich