— Powstrzymam najpierwszych, odrzekł Gumi; ja zginę, ale może pan pułkownik zdoła uciec.
— Jeźli nie zdołamy się ocalić, zginiemy oba, odrzekł pułkownik.
O ile tylko mogli, przyspieszyli kroku; ścieżyna była teraz mniej stromą, mogli więc biedz prędzej. Już tylko z jakie czterdzieści kroków oddzielało ich od gościńca, po którym ucieczka będzie łatwiejszą, ale też i ścigającym łatwiej będzie ich gonić.
O ukryciu się gdzieś myśleć nawet nie można było, gdyż znający miejscowość Dakoici, znaleźliby ich niebawem. Trzeba więc tylko było starać się ich wyprzedzić, i pierwszym wyjść z wąwozów Windhyas.
Pułkownik postanowił raczej umrzeć niż żywcem dostać się znów w moc Nana-Sahiba.
Gdy pierwsi Indusi przebywali wał forteczny, pułkownik Munro i Gumi dochodzili już do drogi prowadzącej do gościńca, odległego o jakie ćwierć milki.
— Odwagi, panie mój! zawołał Gumi, gotów każdej chwili poświęcić własne życie dla ocalenia pułkownika, za pięć minut wejdziemy na drogę wiodącą do Jubbulpore.
— Daj Boże, abyśmy znaleźli na niej pomoc! wyszeptał pułkownik.
Wrzaski Indusów coraz wyraźniej słyszeć się dawały. W chwili, gdy dwaj zbiegowie dochodzili do drogi, dwóch szybko biegnących ludzi weszli na ścieżkę. Było już dość widno, można więc było widzieć się dobrze i poznać, to też jednocześnie dwa krzyki niewysłowionej nienawiści rozległy się w przestrzeni:
— Munro!
— Nana-Sahib!
Posłyszawszy odgłos wystrzału, Nabab coprędzej
Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/149
Ta strona została przepisana.