Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/154

Ta strona została przepisana.

lowego Olbrzyma i z łatwością pokonają garstkę którym słoń ten służył za ruchomą fortecę. To też podwajali usiłowania aby ich dogonić.
Zresztą Kalagani wiedział dobrze iż kapitan i towarzysze jego ostatnie już użytkują ładunki, i że wkrótce karabinami swymi posługiwać się nie będą mogli.
Jakoż rzeczywiście kilka już tylko pozostało im ładunków, i za chwilę mieli być pozbawieni wszelkiego środka obrony. Znów jednak dali cztery strzały i padło czterech Indusów.
Kapitan i Fox mieli już tylko po jednym ładunku, inni żadnego.
W tej chwili Kalagani ciągle pozostający w tyle, więcej niż dozwalała przezorność wysunął się naprzód.
— A! mam cię! zawołał kapitan, i celując do niego, wystrzelił.
Kula ugodziła zdrajcę w samo czoło; wyciągnął ręce, zachwiał się i upadł.
Jednocześnie ukazał się koniec wąwozu; padł ostatni strzał z karabina Foxa, i poległ jeden jeszcze Indus.
Gdy ustały wystrzały, Indusi zmiarkowali że ścigani nie mają już naboi, i postanowili niebawem przypuścić szturm do słonia, już zaledwie o pięćdziesiąt kroków oddalonego — dościgną go więc niedługo.
— Zeskoczyć na ziemię! krzyknął Banks.
W tym stanie rzeczy nie można było ratować się inaczej, jak opuszczając Stalowego Olbrzyma, biedz co tchu starczyło do niezbyt oddalonego odwachu.
Pułkownik porwał żonę na ręce i zeskoczył; kapitan Hod i inni poszli za jego przykładem. Sam tylko Banks pozostał w wieżycy.
— A co zrobimy z tym łotrem? zapytał kapitan, wskazując Nana-Sahiba przywiązanego do karku słonia.