Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/035

Ta strona została przepisana.

— Co takiego, panie kapitanie!
— Czyż miałaby być ósma godzina wieczorem?
— Tak jest! Słońce znajduje się na zachodzie; widocznie, iż wkrótce zajdzie.
— Zajdzie? O, nie, panie kapitanie, — odrzekł Ben-Zuf, — wznosi się ono należycie!... O! patrz pan! Od czasu jak rozmawiamy, jak się wysunęło!
— Więc teraz słońce miałoby wschodzić na zachodzie! — mruknął kapitan Servadac. — No, no! to rzecz niemożebna!
Jednak niepodobna było zaprzeczyć faktowi. Promieniste słońce ukazawszy się nad wodami Chelifu, przebiegało teraz horyzont zachodni, po którym kreśliło dotąd drugą połowę swego dziennego łuku.
Hektor Servadac z łatwością zrozumiał, że fenomen niesłychany, w każdym razie nie dający wyjaśnić się, zmodyfikował nie położenie słońca w świecie gwiazdzistym, ale sam kierunek obrotu ziemi na jej osi.
Możnaby było stracić głowę. Czyż podobna by mogło niemożebne stać się rzeczywistem? Gdyby kapitan Servadac miał pod ręką jakiego członka komisyi astronomicznej, próbowałby zasięgnąć u niego informacyi ale najzupełniej pozostawiony sam sobie, powiedział tylko:
— Ha! to należy do astronomów! Zobaczymy za jaki tydzień, co o tem powiedzą w dziennikach.
Potem, nie zastanawiając się dłużej nad