Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/042

Ta strona została przepisana.

że dziś było mu śpieszno i stawiam moje kepi na przeciw wazki zupy, że zajdzie nim upłynie trzy godziny!
Hektor Servadac stał przez chwilę ze skrzyżowanemi rękami nieruchomy. Potem, wykręciwszy się na jednem miejscu, co mu pozwoliło rozpatrzeć rozliczne punkta horyzontu, mruknął:
— Prawa ciężkości zmodyfikowane! kardynalne punkta zmienione, długość dnia zmniejszona o połowę!... Wszystko to może nieskończenie opóźnić spotkanie moje z hrabią Timaszewem! Coś jest! Przecież u licha, ani mnie, ani Ben-Zufa rozum nie opuścił!
Obojętny Ben-Zuf, z którego najdziwniejsze fenomena kosmiczne nie wyrwałyby żadnego wykrzyknika, spokojnie patrzał na oficera.
— Ben-Zuf! — zawołał kapitan.
— Jestem, panie kapitanie.
— Nikogo nic widzisz?
— Nikogo. Nasz hrabia odjechał.
— Przypuściwszy że odjechał, w każdym razie moi sekundanci zostaliby i czekali na mnie; a nie widząc przybywającego, nie omieszkaliby dojść aż do gurbi.
— Tak jest, panie kapitanie.
— Wnoszę więc, że nie przybyli.
— A jeżeli nie przybyli...
— To najpewniej dlatego, że przybyć nie mogli. Co do hrabiego.
Zamiast kończyć frazes, kapitan Servadac przybliżył się ku skalistemu wzniesieniu panującemu nad wybrzeżem i popatrzył, czy nie było