Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/044

Ta strona została przepisana.

— Chodźmy! — odrzekł Ben Zuf.
Najwięcej trzy kilometry oddzielało łąkę od rzeki, którą kapitan Servadac zamierzał przebyć, aby następnie dostać się do Mostaganem. A musiał spieszyć, jeżeli chciał dostać się do miasta jeszcze za dnia. Przez gęsty pokład chmur czuć było, że słońce schyla się bardzo bystro i — szczególność nie dająca się wyjaśnić obok tylu innych zamiast zakreślać łuk pochyły, jakiego wymagała jeograficzna szerokość Algieryi w tej porze roku, spadało prostopadle za horyzont.
Idąc, kapitan Servadac rozmyślał nad wszystkimi temi dziwami. Jeżeli wskutek jakiegoś niesłychanego fenomenu ruch rotacyjny kuli ziemskiej został zmodyfikowany, jeżeli, zważywszy na przejścia słońca przez zenit należało przypuszczać, że brzegi algierskie przeniesione zostały po za równik na półsferze południowe, to nie zdawało się, by ziemia doznała jakichkolwiek ważniejszych modyfikacyi, przynajmniej w tej części Afryki. Wybrzeże było tem co zawsze: szeregiem skał, kamieni i dzikich czerwonych odłamów, jakby żelazistych. Jak okiem zasięgnąć, żadnej zmiany. Żadna modyfikacya nie ukazywała się na lewo, ku południowi, lub przynajmniej ku temu, co kapitan Servadac upierał się nazywać południem, chociaż pozycya obu punktów kardynalnych widocznie zmieniła się, bo trzeba było teraz ustąpić wobec rzeczywistości.
W odległości około trzech mil ukazywały się pierwsze odstępy gór Mejejah, a linia ich