— Panie kapitanie — rzekł wtedy Ben-Zuf — co teraz będziemy robić?
— Zostaniemy tu, a jutro, jeżeli będzie jutro, powrócimy do gurbi, obejrzawszy stronę wschodnią i południową. Najważniejszą rzeczą jest
wiedzieć, gdzie się znajdujemy i co się z nami dzieje, jeżeli nie możemy zdać sobie sprawy z tego, co tam się stało. A więc idąc brzegiem wschodnim i ku południowi...
— Jeżeli jest brzeg, zauważał ordynans.
— I jeżeli jest południe — dodał kapitan Servadac.
— Więc można spać?
— Tak jest, jeżeli można!
Po tem upoważnieniu, Ben-Zuf, którego tyle wydarzeń nie zdołało wzruszyć, ulokował się w jednym zagłębieniu brzegu, zasłonił sobie dwiema dłoniami twarz i usnął snem nieuka, czasami głębszym nad sen sprawiedliwego.
Kapitan Servadac poszedł błąkać się po wybrzeżu nowego morza, wśród brzęczenia znaków zapytań, które mrówiły mu się w oczach.
A naprzód, jaka mogła być donośność tej katastrofy? Czy zaszła ona tylko w pewnej określonej części Afryki? Algier, Oran, Mostaganem, te miasta, tak bliskie, czy zostały oszczędzone? Czy Hektor Servadac miał przypuszczać, że jego przyjaciele i koledzy teraz zostali pochłonięci z licznymi mieszkańcami tego wybrzeża, lub że Śródziemne morze, zruszone z miejsca jakimś wstrząśnieniem, zajęło tylko część terytoryum algierskiego przy ujściu Chelifu? Wyjaśniało to ponie-
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/049
Ta strona została przepisana.