Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/057

Ta strona została przepisana.

należy spodziewać się, to prędzej udamy się do Tenez dla zasiągnięcia wiadomości...
— Albo dla udzielenia — odrzekł bardzo rozsądnie Ben-Zuf.
Gdy w sześć godzin potem znowu powróciło słońce, kapitan Servadac mógł rozpatrzeć nowe ukszałtowanie się terytoryum.
Od punktu gdzie obozowali podczas nocy, teraz brzeg ciągnął się na północ i na południe. Nie był to już brzeg naturalny, jak niegdyś brzeg Chelifu. Nowy odłam ograniczał teraz dawną równinę. Brakowało tu, jak rzekliśmy, miasteczka Memonturoy. Oprócz tego Ben-Zuf, wskoczywszy na wzgórek, znajdujący się nieco z tyłu, nie mógł nic dostrzedz po za horyzontem morza. Żadnej ziemi nie było widać. A zatem nie było Orleansville’u, który powinien był znajdować się o dziesięć kilometrów ku południo-zachodowi.
Więc kapitan Servadac i Ben-Zuf, opuściwszy miejsce, gdzie obozowali, poszli po gruncie rozruszanym, po polu gwałtownie poszarpanem i porysowanem, pomiędzy drzewami na pół powyrywanemi i zwieszającemi się nad wodą, w tej liczbie kilku staremi drzewami oliwkowemi, których pnie fantastyczne zdawały się jakby cięte siekierą.
Dwaj jezdcy zwolnili kroku, ponieważ wybrzeże, pozębione zatokami i przylądkami, zmuszało ich do robienia ciągłych zakrętów. Tak że z zachodem słońca, zrobiwszy znowu trzydzieści pięć kilometrów, dotarli zaledwie do stóp gór Dj Merjejah, które przed katastrofą zakończały z tej strony łańcuch Małego Atlasu.