— A cóż, Ben-Zuf! — odrzekł oficer, mający zwyczaj w ten sposób odpowiadać mu.
— Co teraz poczniemy?
— Będziemy czekać.
— Czekać?...
— Dopóki nie przyjdą po nas.
— Od morza?
— Rozumie się, że od morza, ponieważ teraz obozujemy na wyspie.
— Więc pan kapitan myśli, że koledzy...
— Myślę, a przynajmniej mam nadzieję, że katastrofa ograniczyła się tylko do niektórych punktów wybrzeża algierskiego, i że zatem nasi koledzy są żywi i zdrowi.
— Tak, panie kapitanie, trzeba mieć nadzieję.
— Nie ma więc co wątpić o tem, że generalny gubernator nie zechce mieć na sumieniu tego, co zaszło. Musiał on wysłać z Algieru kilka statków dla zbadania wybrzeży i spodziewam się, iż o nas nie zapomni. Pilnuj więc morza, Ben-Zuf, i jak tylko ukaże się okręt, poczniemy robić mu sygnały.
— A jeżeli nie ukaże się?
— Natenczas zbudujemy statek i udamy się do tych, którzy do nas przybyć nie chcieli.
— Dobrze, panie kapitanie. Więc pan jesteś marynarzem?
— Każden jest marynarzem, kto nim być potrzebuje, — odpowiedział bez wahania oficer sztabu głównego.
Otóż dlatego to Ben-Zuf, z perspektywą
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/064
Ta strona została przepisana.