Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/072

Ta strona została przepisana.

glądał na termometr, zawieszony w jego pokoju, i 15 lutego przekonał się, że narzędzie to wskazywało w cieniu pięćdziesiąt stopni stustopniowych.
Rozumie się, że ponieważ gurbi nie podniosło się jeszcze ze zwalisk, kapitan Servadac i Ben-Zuf urządzili jak mogli najwygodniej główny pokój w posterunku. Mury te, po należytem ich osłonięciu od potopowych deszczów, zabezpieczały również od gorąca. Skwar poczynał być nieznośnym, tembardziej, że żadna chmura nie łagodziła promieni słonecznych. Nigdy słońce w Senegalu ani w podrównikowych krajach Afryki nie wytwarzało podobnego skwaru. Gdyby temperatura ta dłużej potrwała, spaliłaby się niezawodnie cała roślinność na wyspie.
Wierny swym zasadom, Ben-Zuf nie chciał okazywać zdumienia z powodu tej anormalnej temperatury; ale pot, spływający po nim, protestował przeciw temu. Zresztą nie chciał on, pomimo zaleceń kapitana, zaniechać posterunku na szczycie skały, Tam, podczas gdy wpatrywał się w morze Śródziemne, spokojne jak jezioro. ale ciągle puste, wypiekał się najsumienniej. Można było przypuszczać, że skórę ma podwójną a czaszkę blindowaną, mogąc tak bezkarnie znosić prostopadłe promienie południowego słońca.
Pewnego dnia kapitan, wpatrując się w niego, zrobił taką uwagę:
— A! to chyba urodziłeś się w Gabon.
— Nie, panie kapitanie, na Montmartre, ale to wszystko jedno!