nałowi, który oficer głównego sztabu wskazywał ręką, śmiało tam wpłynęła. W kilka minut potem kotwica jej pruła piasek zatoki, spuszczono łódź na wodę i hrabia wylądował na wybrzeże.
Kapitan Servadac podbiegł ku niemu.
— Panie hrabio — zawołał — przedewszystkiem co się stało!
Hrabia, człowiek zimny, którego niewzruszona spokojność była w szczególnej sprzeczności z żywością oficera francuskiego, lekko się ukłonił i odrzekł:
— Kapitanie, przedewszystkiem pozwól mi pan oświadczyć, że nie liczyłem na zaszczyt spotkania go tu. Opuściłem pana na kontynencie, a znajduję na wyspie!...
— A nie ruszałem się z miejsca, panie hrabio!
— Wiem o tem, kapitanie, i proszę byś mię miał za wytłómaczonego, żem się nie stawił na umówionem miejscu, ale...
— O! panie hrabio! — odparł żywo kapitan Servadac, — pomówimy o tem później, jeżeli pan pozwolisz.
— Zawsze jestem na jego rozkazy.
— A ja na pańskie. Pozwól mi pan tylko powtórzyć zapytanie. Co się stało?
— Właśnie chciałem o to pytać, kapitanie.
— Jakto? — pan nic nie wiesz?
— Nic.
— I nie możesz mi pan powiedzieć, wskutek jakiego kataklizmu ta część afrykańskiego kontynentu przemieniła się w wyspę?
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/087
Ta strona została przepisana.