nie przerywając milczenia, naśladowali go pobożnie.
Prokop, poczytując oddalenie się od ziemi za niemożebność, przedsięwziął natenczas wszelkie środki, ażeby statek rozbił się w najmniej złych warunkach. Pomyślał i o tem, by rozbitki, jeżeli który z nich ocaleje na tem rozhukanem morzu, nie pozostali bez zasobów w pierwszych dniach ulokowania się na nowym lądzie. Kazał więc wynieść na pokład skrzynie z żywnością i beczki wody do picia, które powiązane z beczkami próżnemi mogły utrzymać się na powierzchni po rozbiciu się statku. Słowem zrobił wszystko, co należało do marynarza.
W samej rzeczy, nie było żadnej nadziei uratowania galioty! Ogromna ściana nie przedstawiała żadnego zagłębienia, żadnej zatoki, w którychby statek w razie niebezpieczeństwa mógł się schronić. Dobryna mogła być uratowaną tylko przez nagłą zmianę wiatru, któryby odrzucił ją na morze, albo, jak powiedział Prokop, gdyby Bóg roztworzył cudem ten brzeg i utorował jej przejście.
Ale wiatr nie zmieniał się. I nie miał się zmienić.
Wkrótce galiota znajdowała się wszystkiego o milę od brzegu. Widziano olbrzymią skałę zwiększającą się stopniowo, a wskutek optycznego złudzenia zdawało się, że to ona rzuca się na galiotę, by ją zgruchotać. Po kilku chwilach Dobryna już była w odległości tylko trzech metrów.
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/125
Ta strona została przepisana.