Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/170

Ta strona została przepisana.

jąc się od swego punktu przyciągającego po świecie słonecznym.
Dnia 24. lutego, płynąc po krętej linii, która przed kataklizmem tworzyła brzeg departamentu Var, szukając napróżno wysp Hyères, półwyspu Saint-Tropez, wysp Lerins, zatoki Cannes, zatoki Jouan, Dobryna przybyła na wysokość przylądka Antibes.
Wtem miejscu, ku nadzwyczajnemu zdziwieniu, ale zarazem ku niezwykłemu zadowoleniu wędrowców, wązkie wcięcie rozdzielało ogromną skałę od góry do dołu. U jego podstawy ponad poziomem morza rozciągała się niewielka płaszczyzna, do której łódź mogła przybić z łatwością.
— Nakoniec możemy wylądować! — zawołał kapitan Servadac, nie będący już panem siebie.
Zresztą nie było co wstawiać się do hrabiego, by go wciągnąć na nowy kontynent. Porucznik Prokop i on byli spragnieni dotknięcia ziemi tak samo jak kapitan Servadac. Być może, iż idąc tem wcięciem, które zdaleka wydawało się jak wyschłe łożysko potoku, zdołają dostać się na szczyt skały i znajdą szeroki zakres dla wzroku, co w braku terytoryum francuskiego pozwoli im należycie rozpatrzeć tę dziwną okolicę.
O siódmej godzinie rano, hrabia, kapitan i porucznik wylądowali na wybrzeżu.
Po raz pierwszy znaleźli niejakie ślady dawnego brzegu. Były to owe wapienne żółtawe kamienie, któremi po większej części zasiane są wybrzeża Prowancyi. Ale wąska ta płaszczyzna,