nierówności, grunt tego nieznanego terytoryum nie zdawał się dostępnym. Miliony sześciokątnych brył, któremi było najeżone, czyniły go najzupełniej nienadającym się dla pieszego podróżnika.
— Balon, albo skrzydła! — rzekł kapitan Servadac — oto czegoby nam potrzeba dla zbadania tego terytoryum! Do wszystkich piorunów! Unoszeni jesteśmy na prawdziwym produkcie chemicznym, niezawodnie nie mniej ciekawym od tych, które wystawiają w witrynach muzeów!
— Czy uważasz, kapitanie — odrzekł hrabia — jak wyraźnie oczom naszym przedstawia się wypukłość Galii, a zatem jak stosunkowo krótką jest odległość, oddzielająca nas od horyzontu?
— Tak jest, hrabio odrzekł Hektor Servadac. — Obserwowałem już to samo z nadbrzeżnych skał wyspy. Dla spostrzegacza, umieszczonego na
wysokości tysiąca metrów na naszej starej ziemi, horyzont zamykałby się w odległości nierównie większej.
— Nie wielka to kula, ta Galia, jeżeli się porówna ją z kulą ziemską! — zauważył hrabia.
— Bezwątpienia, ale jest więcej aniżeli wystarczającą dla ludności, która ją zamieszkuje! A zresztą czy pan uważasz, iż część jej urodzajna redukuje się obecnie do trzechset pięćdziesięciu hektarów, uprawianych na Gurbi.
— Tak jest, kapitanie, część urodzajna podczas dwóch czy trzech miesięcy letnich i nie urodzajna przez tysiące może lat zimy!
— Co pan chcesz? — odrzekł kapitan Ser-
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/248
Ta strona została przepisana.