Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/256

Ta strona została przepisana.

do szesnastu stopni niżej zera. W miarę jak ciepło tak się zmniejszało i światło malało również, jak gdyby krąg słoneczny był zamaskowany przez księżyc w cząstkowem zaćmieniu. Na wszystkich przedmiotach rozpościerał się rodzaj pół-cienia i smutne robił wrażenie dla oka. Było to też przyczyną moralnego zachmurzenia się, przeciw któremu należało oddziaływać. Jakże bo też ci wygnańcy z kuli ziemskiej, dotąd tak sciśle związani z ruchem ludzkim, nie mieli myśleć o samotności, która się dokoła nich rozpościerała? Jakżeby zapomnieli, że ziemia grawitując już w odległości milionów mil od Galii, jeszcze oddalała się od niej ciągle? Czy mogli przypuszczać, iż znowu zobaczą ją kiedy, zważywszy, że bryła oderwana od niej coraz bardziej zagłębiała się w przestrzenie między planetarne? Nic nawet nie dowodziło, że kiedyś opuści te przestrzenie, podległe władzy słońca, by przebiegać świat gwiazdzisty i poruszać się w atrakcyjnym zakręcie jakiego nowego słońca.
Hrabia, kapitan Servadac i porucznik Prokop, jedni tylko z całej galickiej kolonii mogli myśleć o tych ewentualnościach. Zresztą i towarzysze ich, nie zagłębiając się tak dalece w tajemnice i groźby przyszłości, doznawali tak samo jak oni, choć bezwiednie, skutków sytuacyi, nie mającej podobnej sobie w dziejach świata. Należało zatem pomyśleć o rozerwaniu ich, czy to oświecając, czy też zabawiając, i ćwiczenie w ślizganiu się zrobiło zbawienną dywersyę w jednostajnej pracy codziennej.