szmaty niebieskiej... Tyle tylko pozostało z bandery francuskiej!
Czółno dotknęło pierwszych skał. Wysepka nie miała pół kilometra obwodu. Z Formentery wysp Balearskich żaden więcej ślad nie pozostał.
U stóp budy pomiarowej wznosiła się nędzna chatka drewniana, której okiennice szczelnie były zamknięte.
Rzucić się na skały, wygramolić po śliskich kamieniach, dosięgnąć chatki, wszystko to kapitan Servadac i porucznik Prokop spełnili w mgnieniu oka.
Hektor Servadac zapukał do drzwi chatki, zamkniętych od wnętrza.
Począł wołać. Żadnej odpowiedzi.
— Do mnie, poruczniku! — rzekł wtedy.
I oba silnie poparłszy ramionami, wyłamali drzwi napół spruchniałe.
W jedynym pokoju chatki, ciemność była zupełna, milczenie tak samo.
Ostatni mieszkaniec tego pokoju, albo go opuścił, albo znajdował się w nim, lecz nieżywy.
Otwarto okiennice i zrobiło się jasno.
W kącie stało łóżko. Na łóżku tem wyciągnięte ciało.
Kapitan Servadac przybliżył się i krzyk wyrwał mu się z piersi.
— Umarł z zimna i głodu!
Porucznik Prokop nachylił się nad ciałem nieszczęśliwego.
— Żyje! — krzyknął.
I dobywszy flakonu, w którym znajdował bardzo silny kordyał, wpuścił kilka kropel w usta umierającemu.
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/275
Ta strona została przepisana.