Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/023

Ta strona została przepisana.

— Do wszystkich kabylów! tego zawiele! — powiedział sam do siebie Ben-Zuf, — kto to może być?
I poszedł główną galeryą, a stanąwszy przy drzwiach, zapytał ostro:
— Kto tam?
— Ja — odpowiedziano mu łagodnym głosem.
— Co za — ja?
— Izaak Hakhabut.
— Czego chcesz, Astarocie?
— Chciałbym byś mi pan otworzył, panie Ben-Zuf.
— Czego chcesz? — Sprzedać towary?
— Pan wiesz, że nikt nie chce ich kupować!
— Więc idź do licha!
— Panie Ben-Zuf — zaczął znowu Izaak tonem błagalnym — chciałbym widzieć się z jego ekscelencyą gubernatorem.
— Gubernator spi.
— Zaczekam aż się przebudzi.
— Więc czekaj tam gdzie jesteś, Abimelechu!
Ben-Zuf zamierzał już odejść bez ceremonii, gdy nadszedł kapitan Servadac, przebudzony hałasem.
— Co tam się stało, Ben-Zuf? — zapytał.
— Nic, albo prawie nic, panie kapitanie; to ten pies Hakhabut chce widzieć się z panem.
— Więc otwórz mu — rzekł Hektor Servadac.— Trzeba się dowiedzieć co go tu dziś sprowadza.
— Ba! własny interes.