Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/058

Ta strona została przepisana.

czoła, bynajmniej nie usprawiedliwionych grzeczną postawą słuchaczów. Skończył temi słowy:
— Zaszły ważne modyfikacye: zmiana punktów kardynalnych, zmniejszenia ciężkości. Ale nie byłem, moi panowie, tak jak wy, w tym błędzie, by mniemać, iż się znajduję na ziemskim sferoidzie. Nie! Ziemia w dalszym ciągu porusza się w przestrzeni w towarzystwie księżyca, który wcale jej nie opuścił; uderzenie nie naruszyło normalnej jej orbity. Zresztą była ona, że tak powiem, tylko muśnięta przez kometę i straciła przy tem tylko tych kilka nieznacznych kawałków, które odszukaliście. Wszystko więc poszło doskonale i niemamy na co uskarzać się. Bo w samej rzeczy, albo moglibyśmy zostać rozmiażdżeni przy uderzeniu komety, albo ten mógł przylgnąć do ziemi; a w obu tych wypadkach nie mielibyśmy możności podróżowania w przestrzeni świata słonecznego.
Wszystko to Palmiryn Rosette mówił z takiem zadowoleniem, iż nie było co próbować zaprzeczać mu. Tylko niezręczny Ben-Zuf odważył się wystąpić ze zdaniem, że „gdyby zamiast uderzyć w jakiś punkt Afryki, kometa potrącił o górę Montmartre, to z pewnością góra ta oparłaby mu się, a wtedy...“
— Montmartre! — krzyknął Palmiryn Rosette; ależ pagórek Montmartre rozbiłby się na proch, będąc nic więcej jak pospolitem kretowiskiem!
— Kretowiskiem! — krzyknął znowu Ben-Zuf do żywego obrażony. — Ależ moja góra w lot