— Pasłam kozy, Pablo.
— Ja — mówił młody chłopak — dzień i noic biegałem przed końmi dyliżansowymi.
— Ale teraz nie jesteśmy sami, Pablo?
— Nie, Nino, wcale nie jesteśmy!
— Gubernator jest naszym ojcem, a hrabia porucznik są wujami.
— A Ben-Zuf naszym kolegą — dodał Pablo.
— I wszyscy inni tacy uprzejmi — dorzuciła Nina. — Psują nas, Pablo! otóż nie powinniśmy dać się popsuć. Trzeba, by byli zadowoleni z nas... zawsze!
— Ty jesteś taka grzeczna, Nino, że przy tobie każdy grzecznym być musi
— Jestem twoją siostrą, a ty jesteś moim bratem — rzekła Nina poważnie.
— Rozumie się — odpowiedział Pablo.
Wdzięk tych dwu istot sprawiał — że powszechnie były lubione. Nie szczędzono im ni dobrych słów, ni pieszczot, których część dostawała się i kozie Marzy. Kapitan Servadac i hrabia przywiązali się do nich prawdziwie po ojcowsku. Dlaczegożby Pablo miał tęsknić za rozpalonemi równinami Andaluzyi a Nina za nagiemi skałami Sardynii? Zdawało się im, że świat teraźniejszy był zawsze ich światem.
Nadszedł lipiec. W ciągu tego miesiąca Galia miała tylko dwa miliony mil do przebieżenia po swej orbicie; odległość jej od słońca wynosiła sto siedmdziesiąt dwa miliony mil. Znajdowała się więc oddaloną od niego o półpięta
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/083
Ta strona została przepisana.