wysokość. Przy takich warunkach, w razie odwilży, obawiać się należało katastrofy, w rodzaju tej, jaka często niszczy statki, zajmujące się połowem wielorybów, zimujących w morzach arktycznych. Ale jak temu zaradzić?
Zbliżono się Hanzy osłoniętej skorupą lodową. Stopnie, wykute niedawno w lodzie przez Izaaka Hakhabuta, pozwalały wejść na pokład. Zachodziło pytanie, co on pocznie, gdy statek podniesie się o jakie sto stóp w górę? Ale była to jego rzecz.
Lekki dymek niebieskawy wylatywał z miedzianej rury, wysuwającej się z pośród śniegu nagromadzonego na pokładzie Hanzy. Skąpiec palił nadzwyczaj oszczędnie, ale nie musiał wiele cierpieć od zimna. Pokład śniegu okrywający statek, jako zły przewodnik ciepła, utrzymywał wewnątrz znośną temperaturę.
— Hej! Nabuchodonozorze! — krzyknął Ben-Zuf.
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/091
Ta strona została przepisana.