Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/150

Ta strona została przepisana.

o Saturnie. Exprofesor nie czuł już potrzeby nauczania. Nie łatwo go było ściągnąć z jego obserwatoryum i zdawało się, że szkła lunety, w dzień i w nocy przyszrubowane były do jego oczu.
Na szczęście biblioteka Dobryny miała kilka książek elementarnych o kosmografii i dzięki porucznikowi Prokopowi, ci z Gallijczyków, których zajmowały te kwestye astronomiczne, mogli się dowiedzieć, co to był ten świat Saturna.
Naprzód Ben-Zuf był zadowolony, kiedy mu powiedziano, że gdyby Gallia oddaliła się od słońca na odległość, w której grawitował Saturn, to nie możnaby było ziemi dojrzeć golem okiem. Otóż wiadomo, że ordynansowi szczególnie chodziło o to, aby jego glob ziemski nie znikł mu oczu.
— Dopóki się widzi ziemię, nie ma nic straconego — powtarzał.
I w istocie na odległości, jaka oddziela Saturna od słońca, ziemia byłaby niewidzialną nawet dla najlepszych oczu.
Saturn w owym czasie bujał w przestrzeni sto siedmdziesiąt pięć milionów mil od Gallii, a zatem o trzysta sześćdziesiąt cztery miliony sto pięćdziesiąt tysięcy mil od słońca. Z tej odległości otrzymywał tylko setną część tej części światła i ciepła, którą promienna gwiazda posyłała ziemi.
Z książką w ręku dowiedziano się, że Saturn odbywa swój obrót około słońca we dwadzieścia dziewięć lat i 167 dni, przebiegając z szybkością ośmiu tysięcy stu pięćdziesięciu ośmiu mil