Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/199

Ta strona została przepisana.

Servadac. — Jest to zupełnie wyjątkowa istota. Możnaby powiedzieć, że całe życie gallickie skupiło się w jej sercu.
— Dobrze, mój kapitanie, ale potem...
— Co potem?
— Potem, powróciwszy na ziemię, nie będziemy mogli opuścić tego kochanego dziecka!
— Mordieux! Ben-Zuf, przyjmiemy je za swoje!
— Brawo, mój kapitanie! Będziesz jej ojcem, a ja, jeżeli się zgodzisz na to, zostanę jej matką,
— A więc jesteśmy małżeństwem, Ben-Zufie.
— Ach, mój kapitanie — odpowiedział dzielny żołnierz — i to już oddawna niem jesteśmy.
Od pierwszych dni października zimna stały się prawie znośnemi, nawet podczas nocy, ponieważ powietrze było zupełnie spokojne. Odległość Gallii od słońca była już wówczas mniejszą od potrójnej odległości ziemi od swego środka przyciągającego. Średnia temperatura utrzymywała się na 30 do 35 stopniach poniżej zera. Bardzo często wdrapywano się do Ula Niny, a nawet wychodzono na zewnątrz. Koloniści bezkarniej teraz puszczali się na nadbrzeżną płaszczyzną. Znów zaczęto ślizgać się na łyżwach po tej cudownej powierzchni lodowej, którą morze tworzyło dla łyżwiarzy. Z jaką radością opuszczali więźniowie swoje więzienie. Każdego dnia także kapitan Servadac, hrabia, porucznik Prokop przychodzili rozpoznać stan rzeczy i rozprawiali o „wielkiej kwestyi przybycia na ziemię.“ Nie dość