Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/200

Ta strona została przepisana.

było zetknąć się z globem ziemskim, potrzeba było, jeśli podobna, zapobiedz wszelkim niebezpieczeństwom uderzenia.
Jednym z tych, którzy najdłużej przesiadywali w dawnem mieszkaniu, był Palmiryn Rosette.
Kazał wnieść lunetę napowrót do swego obserwatoryum i tam prowadził dalej swoje badania astronomiczne, jak długo tylko zimno pozwalało.
Nie pytano go wcale o rezultat jego nowych obliczeń, gdyż wcaleby nie odpowiedział. Po kilku dniach jednak towarzysze jego spostrzegli, że zdawał się być niezadowolonym. To wyłaził, to złaził, znów wychodził, znów schodził i tak nieustannie odbywał wędrówki po ukośnym tunelu centralnego komina. Mruczał coś do siebie i klął, i był bardziej niż kiedykolwiek nieprzystępnym. Raz, czy dwa razy Ben-Zuf — odważny, jak wiadomo, a w gruncie rad bardzo z tego niezadowolenia, zagadnął groźnego profesora. Jak był przyjęty, nie da się to opowiedzieć.
— Zdaje się — myślał sobie — że tam w górze nie idzie coś tak, jakby on sobie życzył. Ale do stu Beduinów, byle tylko nie popsuł czego w mechanice niebieskiej i nas nie zbił z dobrej drogi.
Jednakże kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop mieli powody zapytywać siebie, co mogło do takiego stopnia rozdrażniać Palmiryna Rosette. Czy profesor sprawdzał swoje obliczenia i te nie zgadzały się z nowemi obserwacyami? Jednem słowem, czy kometa nie zajmował na swej orbicie miejsca, które mu wyznaczały przedtem obliczone tablice astronomiczne,