i czy wskutek tego nie miał spotkać się z ziemią w punkcie i sekundzie oznaczonej?
Tego się ciągle najwięcej bali, a ponieważ ich nadzieje opierały się tylko na twierdzeniach profesora, więc widząc go markotnym, mieli powód lękać się wszystkiego.
Bo rzeczywiście profesor stawał się powoli najnieszczęśliwszym z astronomów. Widocznie obliczenia jego nie musiały być zgodne z obserwacyami, a dla takiego człowieka, jak on, nie mogło być większego rozczarowania. Dość, że za każdem zejściem do swego gabinetu, w trzech czwartych zlodowaciały wskutek zbyt długiego stania przy lunecie, doświadczał prawdziwego napadu wściekłości.
Gdyby komuś z bliźnich jego wolno było zbliżyć się wówczas do niego, to posłyszałby on następujące wyrzekania astronoma:
— Przekleństwo! Co to ma znaczyć? Co ona tam robi? Ona nie jest na miejscu wskazanem jej mojemi obliczeniami! Nędznica! Opóźnia się! Albo Newton jest szalony, albo ona oszalała! wszystko to jest przeciwne prawom powszechnego ciążenia! Cóż do dyabła! nie mogłem się omylić! Obserwacye moje są dobre, obliczenia również! Ach, przeklęta łajdaczka!
I Palmiryn Rosette brał głowę w obie ręce, i wyrywał sobie włosy, w które przecież nie obfitowała jego głowa. I ciągle, ciągle ten sam rezultat: ciągła i niewytłómaczona niezgoda pomiędzy obserwacyą a obliczeniem.
— A może — mówił do siebie — jakiś
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/201
Ta strona została przepisana.