— Znalazł... — zawołał kapitan Servadac. — Ale co znalazł?
— Tego ja nie wiem.
— A to właśnie potrzebaby wiedzieć!
I kapitan Servadac zaniepokoił się bardziej, niż kiedykolwiek.
Tymczasem Palmiryn Rosette schodził do swojej pracowni i mówił sam do siebie:
— Tak, to to... to nie może być co innego! Ach, nędznik!... Jeżeli tak jest, to drogo zapłaci!... Ale czy się zechce przyznać? Nigdy!... Musiałby w takim razie dać szyję!... Użyję więc podstępu... i zobaczymy!
Nie można było z tego nic zrozumieć, było tylko rzeczą widoczną, że od tego dnia Palmiryn Rosette zmienił sposób bycia z panem Izaakiem Hakhabut. Dotychczas zawsze albo go unikał, albo fukał na niego. Odtąd był zupełnie innym dla żyda.
Jakżeż to mogło nie dziwić mistrza Izaaka, mało przyzwyczajonego do podobnego traktowania. Profesor często schodził do jego ciemnego sklepiku. Palmiryn Rosette interesował się nim, jego osobą, jego interesami. Pytał go, czy dobrze sprzedał swoje towary, czy wielki zysk wpłynął do kasy, czy umiał skorzystać ze sposobności, która się może nigdy nie nastręczy, etc. etc. i te wszystkie pytania zadawał ze źle ukrywaną intencyą uduszenia żyda.
Izaak Hakhabut, niedowierzający jak stary lis — odpowiadał bardzo wymijająco. Ta nagła zmiana sposobu postępowania profesora względem
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/203
Ta strona została przepisana.