Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/218

Ta strona została przepisana.

żnych, kiedy po skończonych pożegnaniach dwaj zdobywcy znaleźli się sami, dowiedział się Ben-Zuf o projektach swego kapitana.
Zdawało się, że dawne piosnki, śpiewane w pułku, odżyły w jego pamięci, bo głosem pysznym zaczął śpiewać:

Le soleil en se levant
Nous fich’ des rayons obliques!
Vlan! du bataillon d’Afrique,
Vlan! les Zephyrs en avant!


Kapitan Servadac i Ben-Zuf, ciepło odziani, ordynans z torbą na plecach, zawierającą w sobie szczupłe bagaże, obaj z łyżwami u stóp, puścili się na nieskończoną powierzchnię białą i utracili wkrótce z oczu wyżyny Ziemi Gorącej.
W podróży nie było żadnego wypadku. Czas przejazdu podzielono na kilka przestanków, podczas których wędrowcy odpoczywali wspólnie i posilali się.
Temperatura znów stawała się znośną, nawet podczas nocy i w trzy dni po swoim wyjeździe dwaj nasi bohaterowie stanęli na kilka kilometrów przed wysepką Ceuty.
Ben - Zuf pałał chęcią zdobyczy wojennych. Gdyby potrzeba było szturm przypuścić, dzielny żołnierz gotów był uformować się w kolumnę, a „nawet w kwadrat“ dla odparcia nieprzyjacielskiej kawaleryi.
Był to ranek. Za pomocą bussoli od wyjazdu ściśle odmierzano kierunek prostej linii i trzymano się tego kierunku. Skała Ceuty ukazywała się