wiający rzucali sobie wzajem na głowę, jeden Gallię, drugi Montmartre.
Przypadek zdarzył, że kapitan Servadac nadszedł podczas najgorętszej dyskusyi. Byłoż to natchnienie z góry? Powiedział sobie, że ponieważ
łagodnością nie można nic wskórać z Palmirynem Rosette, więc może gwałtowność poskutkuje lepiej, i wziął stronę Ben-Zufa.
Gniew profesora natychmiast się objawił w najostrzejszych wyrazach.
Na gniew profesora Servadac odpowiadał także gniewem, ale udanym, i tak zakończył:
— Panie profesorze, nie podoba mi się pański sposób mówienia, i postanowiłem nie znosić go dłużej! Zanadto pan mało pamiętasz o tem, że mówisz do generalnego gubernatora Gallii.
— A pan — odparł zapalczywy astronom zbyt zapominasz o tem, że odpowiadasz jej właścicielowi.
— Tu nie chodzi o to! Zresztą pańskie prawo własności jest bardzo wątpliwe.
— Wątpliwe?
— A ponieważ niepodobna nam teraz powrócić na ziemię, będziesz więc pan od tego czasu stosować się do praw panujących na Gallii!
— Ach! czy tak? — odpowiedział Palmiryn Rosette — mam być uległy na przyszłość!
— Tak właśnie.
— Szczególnie teraz, gdy Gallia nie ma powrócić na ziemię?...
— I gdy wskutek tego będziemy musieli żyć na niej wiecznie — dodał kapitan Servadac.
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/244
Ta strona została przepisana.